Wpisów ostatnio mniej, bo się przeprowadzam. Właściwie już się przeprowadziłem, ale jeszcze nie całkiem. To dość skomplikowana historia. W każdym razie, na nowe plansze przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Stare nie zostały jeszcze dostarczone w nowe miejsce, a ja (jako sensitive artiste, który nie wstaje z łóżka dla tysiąca dolarów) potrzebuję fizycznego kontaktu z poprzednimi stronami, by tworzyć nowe. Tak naprawdę to wcale nie potrzebuję, ale jest to znakomita wymówka, żeby zrobić sobie małą przerwę. Tym bardziej, że w ogóle nie mam czasu na rysowanie. Mogę za to słuchać w samochodzie różnych zaległych albumów. A wieczorami odrobinę relaksu zapewniają zbierane latami komiksy.
Skłamałbym, gdybym napisał, że Tarzan Joego Kuberta kryje jeszcze w sobie dla mnie jakieś niespodzianki. Poznałem go dawno temu, mimo to wciąż jest to jedna z najbardziej czadowych i inspirujących rzeczy, jakie mam w swojej kolekcji. Sięgam czasem po losowo wybrane zeszyty ot, żeby podejrzeć rysunki i wpaść w kompleksy.
Jest w kresce Kuberta jakaś pierwotna elegancja. Świadczy ona o kalibrze mistrza. Urodzony w Polsce rysownik jest dla mnie największym amerykańskim twórcą. Bez dwóch zdań. Czytałem, że rysował on niezwykle szybko i „z głowy”. Jest to po prostu niewiarygodne. To operowanie czernią, kontrastem, to jest coś, czego nie widziałem u żadnego innego mistrza komiksu.
Widać jednak (na przykład po Sierżancie Rocku), że Joe nie stronił od referencji. Jego ilustracje potrafiły być bardzo realistyczne, a przy tym porywające. Połączyć te dwa aspekty to wielka sztuka. Sięgam więc w ciemno po zeszyty i albumy Joego Kuberta. Za każdym razem sprawiają mi olbrzymią radość i przypominają, dlaczego pokochałem komiksy.